środa, 26 lipca 2017

Od Carlo "Everything is fine" cz. 4

- Dzień dobry! - odezwałem się na powitanie. Od razu osaczył mnie słodki aromat lukru.
- A dobry, dobry - stęknął faun, nosząc ciężkie kartony, zapewne wypełnione po brzegi elementami, które wykorzysta do zrobienia dzisiejszej wystawki. Sam właściciel sklepiku był dość osobliwą postacią. Miał siwą kozią bródkę, zadbaną kamizelkę w szkocką kratę i wiecznie zamyślony wyraz twarzy.
- Co dziś polecicie? - zapytałem, opierając się o wypucowaną ladę. Jak zwykle mogłem nawet się w niej przejrzeć, co rzecz jasna zrobiłem. Uśmiechnąłem się na własny widok. Wyglądałem wyjątkowo olśniewająco.
- Torcik karmelowo-brzoskwiniowy nakrapiany rumem z kawałkami orzechów i czekolady - powiedział, odstawiając karton.
- Pomóc? - wtrąciłem. Pokręcił tylko głową.
- To był ostatni - wytarł owłosioną ręką spocone czoło i odwrócił się w moją stronę. Wpatrywałem się w niego z uwagą. Pomimo tego, że był fizycznie ode mnie starszy, miał w sobie coś, co przyciągało. Chyba kręciła mnie ta jego niepoznana do końca osobowość i niezależność. Odmawiał zawsze pomocy. A te posiwiałe (choć mógł mieć góra czterdzieści ludzkich lat, twierdząc po twarzy) włosy skręcały się w takie urocze loczki... - Zapakować?
Zostałem wyrwany z zamyślenia. Patrzył na mnie beznamiętnie swoimi piwnymi oczami. Uśmiechnąłem się lekko.
- Tak, poproszę.
Skinął głową i wyciągnął spod lady śliczny beżowy kartonik w kwiaty, których nie umiałem nazwać. Miały rozłożyste płatki. Musiały pięknie pachnieć. Zmrużyłem ślepia, wyobrażając sobie, że są czerwone, a ja wplatam je we włosy właściciela cukierni...
- Przychodzisz tu codziennie, sir Carlo. Dlaczego? - wymawiając ostatnie słowo, podniósł wzrok znad kawałku papieru, który sprawnie składał w taki sposób, by móc do niego włożyć wypiek. Uśmiechnąłem się nonszalancko.
- To nieistotne. Grunt, że jestem stałego klientem, prawda? - mówiąc to, ściszyłem nieco głos, dodając nutkę zmysłowości. Gdy delikatnie objąłem jego twarz dłońmi, aż przestał pracować. Otworzył szerzej oczy, a na jego policzki wstąpił rumieniec. Nasze twarze były tak blisko...
Z tej osobistej chwili wyrwał nas krzyk zza zaplecza:
- Tato! Znowu mąka się wysypała!
Pospiesznie odsunąłem się od fauna, który równie szybko poprawił fartuszek i wrócił do pracy. Już chwilę później do sklepiku wpadła może nastoletnia... faunica? Nie miałem zielonego pojęcia, jak to odmienić. Miała brązowe, sprężyste loki i szeroko otwarte zielonkawe oczy. Idealnie pasowała do niej ta szmaragdowa sukienka i bladozielony fartuszek. Miała buzię umorusaną mąką. Aż westchnąłem zauroczony.
- Masz śliczną córeczkę - skomentowałem, ponownie opierając się o ladę. Rzuciła mi przelotne spojrzenie, jednak wyglądało na to, że zamierzała unikać mojego wzroku. Faun tylko mruknął coś w odpowiedzi i kilkakrotnie kiwnął głową.
- Zaraz to posprzątam - odpowiedział cicho córce. Skinęła głową, rozumiejąc i odeszła. Jeszcze przez kilka sekund słyszałem stukanie jej kopyt o drewnianą posadzkę. - Nawet jej nie tknij.
Zaśmiałem się krótko.
- Ja? Ależ skądże.
Podsunął bliżej mnie kartonik z ciastem w środku, wciąż rzucając mi ostrzegawcze spojrzenia. Zapłaciłem faunowi i uśmiechając się na do widzenia, wyszedłem. Kiwałem na powitanie każdemu przechodniowi, jednak większość mierzyła mnie chłodnym spojrzeniem. Nawet ci, z którymi zdołałem się już zaznajomić. Wyglądali na zmęczonych, czasem brudnych, nieszczęśliwych... Z kroku na krok zdawałem sobie coraz bardziej sprawę z tego, że mój uśmiech już nie jest wesoły, a sztuczny. Nie było tego jednak widać z perspektywy innych. Przygniatała mnie świadomość, że nic nie jest tak dobre, jak bym się tego spodziewał...
Wszedłem do swojej willi w centrum miasta, zamykając za sobą szczelnie drzwi. Uśmiech od razu zniknął. Odwróciłem się do wnętrza budowli. Wszystko było aż boleśnie bogate. Zbyt bogate. Nawet, jeśli wiedziałem, że inni mają lepiej urządzone wnętrza. Wszędzie walały się drogocenne zabytki, poustawiane były egzotyczne rośliny zakupione na targu, a wszystkie meble były obite najdroższymi materiałami. Pomimo pozornego chaosu, wszystko zgrało się w spójną całość. Ruszyłem w kierunku jadalni. Wszystko było całkowicie milczące. Byłem sam. Ostrożnie odłożyłem torcik na stół. Wtem zauważyłem, iż leżał na nim również list. Od razu domyśliłem się, kto go wysłał. Otworzyłem kartkę i pospiesznie przeczytałem treść:
Masz gości? Mogę wpaść? Nie chciałbym ci znowu w czymś przeszkodzić.
Poszedłem prędko na górę po gęsie pióro i naskrobałem odpowiedź.
Jestem sam.
Z postawieniem kropki na końcu zdania, do moich uszu doszło ciche stąpnięcie na drewnianą podłogę i szum płaszcza. Odwróciłem się za siebie, chwytając się odruchowo dłońmi biurka. Przede mną stał doskonale mi znany mężczyzna o wyjątkowo surowym wyrazie twarzy. Jego zielone oczy wręcz zionęły chłodem. Długie blond włosy wciąż lekko powiewały na wskutek przebytej przed chwilą teleportacji.
- Cześć, Cerber - odezwałem się do brata, uśmiechając się krzywo.
- Daruj sobie - machnął ręką, wymijając mnie. Podążyłem za nim wzrokiem. Wyjrzał ostrożnie za okno, stojąc w bezpiecznej odległości, zupełnie tak, jakby nie chciał, by ktokolwiek z dołu go dostrzegł.
- Mamy robotę.
- Znowu? - jęknąłem.
- Dobrze płatną. Sam król to zlecił. Musimy wyruszać natychmiast...
- Cerber - Przerwałem mu - Zjedz ze mną tort.
Jego spojrzenie zatrzymało się na mojej twarzy, która wyrażała tylko nieme błaganie.
- Nie ma na to czasu.
- Proszę... - powiedziałem ledwo słyszalnie, patrząc mu głęboko w oczy. Wciąż wyglądał na nieporuszonego. W końcu puścił firankę, którą dotychczas delikatnie ściskał między kciukiem a palcem wskazującym, odwracając wzrok. Wyglądało na to, że zrozumiał, że nie odpuszczę za żadne skarby świata.
- Tylko jeden kawałek.
Uśmiechnąłem się, uradowany. Zbiegłem po schodach. On zrobił to samo, jednak nie tak szybko jak ja. Uczynił to ze swoją słynną gracją tancerza. Po wejściu do jadalni, usiadł na krześle wystruganym z hebanowego drzewa, którego oparcie i siedzenie wyłożono misternie haftowanym materiałem. Dostałem je od mojego sąsiada za półdarmo. Miał zamiar je wyrzucić. Z szafki z kolei wyciągnąłem malowane przez moją byłą dziewczynę porcelanowe talerze i srebrne widelczyki, których rączki przypominały lwie łapki. Zastawę ułożyłem przed bratem oraz przy miejscu tuż obok. Przy stole co prawda mogłoby zasiąść aż osiem osób, lecz zwykle miejsca pozostawały puste. Wbrew wszystkiemu, odkąd tu mieszkałem, nie miałem nawet chęci na urządzanie jakichkolwiek potańcówek, choć miejsca było dość. Usiadłem na swoim krześle. Kilka razy obróciłem w zamyśleniu swój widelczyk.
- A nóż? - zapytał dość ostrożnie Cerber. Patrzył przy tym na mnie dość nieufnie. Zerknąłem na niego przelotem i zerwałem się z krzesła.
- Ach, tak!
Wróciłem z dużym nożem do ciasta. Kiedy obróciłem go wprawnie w dłoni, Cerber przytrzymał mój nadgarstek i wyciągnął mi przedmiot z ręki.
- Lepiej ja to zrobię.
Wypuściłem z płuc powietrze, patrząc z zrezygnowaniem jak otwiera kartonik i z precyzją kroi ciasto. Było ono wykonane tak samo starannie, jak każde inne wychodzące spod szczupłych palców fauna i jego córki. Niewykluczone, że w kuchni pracowała i jego żona. Na samym środku znajdowała się różyczka z masy cukrowej, polana miejscami karmelem. Sama góra i boki były również nim ozdobione, tworząc różnorakie wzory, głównie z motywami liści. Dość minimalistyczne jak na niego - przeszło mi przez myśl.
- Czekolada? - odezwał się w końcu Cerber, kładąc kawałek na mój talerzyk.
- Tak - odparłem, przypominając sobie opis cukiernika. Blondyn spojrzał na mnie wymownie, unosząc przy tym brew.
- Zapomniałeś?
Westchnąłem zawiedziony, opierając się o oparcie krzesła.
- Przepraszam - Spuściłem wzrok, jednak nagle coś sobie przypomniałem - Mam jeszcze ciastka z wczoraj. Biszkoptowe.
Namyślał się przez chwilę, a następnie bez słowa jednak ułożył kawałek tortu na swoim talerzyku. Uniosłem brwi zaskoczony, ale nie pytałem. Zaczął wygrzebywać widelczykiem każdy odłamek czekolady z osobna. Nie było to proste zadanie, lecz znając jego, nie odpuści i wypatrzy każdy z nich, choćby nawet nie wiem co.
- Herbaty?
- Z mlekiem oczywiście - odpowiedział, w końcu się lekko uśmiechając.
***
- W takim razie co mamy dokładnie do zrobienia? - zapytałem, gdy w końcu wyszliśmy z mojego mieszkania.
- Doszły nas słuchy o nielegalnej hodowli feniksów, bądź dzikim gnieździe smoka ognistego w rejonach zamieszkiwanych przez wieśniaków podporządkowanych Błękitnemu Imperium. Mamy to sprawdzić i wytępić.
- Zgaduję, że wiadomo to po występujących na tamtych terenach pożarach - stwierdziłem, na co skinął głową - Ciężka sprawa.
- I to jeszcze jak. Strażnicy pojawiali się tam wielokrotnie, jednak do niczego konkretnego nie doszli. Sprawdzali wszystkie mieszkania i przeczesywali całą okolicę. Żadnych śladów. Prócz spalonych stogów siana, nie zaszły żadne poważniejsze tragedie.
- Może to przez jakiś odłamek szkła, słońce nagrzało...
- Nie wyglądało na to. Ponadto jeden cały las został częściowo spalony. Nie przypominało to jednego pożaru, lecz wiele małych.
- Masz jakąś teorię?
- I równie dobrze mógłby to zrobić wilk rządny zemsty, ale odnaleziono ślady łap, których nie można dokładnie zdefiniować. Są mocno zniekształcone, a ich zagłębienie przypomina raczej cięższe zwierzę. Z kolei innym razem widziano pióra, choć z drugiej strony mogło to być wcześniej gniazdo jakiegoś ptactwa.
- Czyli mamy problem - oznajmiłem, już czując, że rozwiązanie tej zagadki zajmie nam to sporo czasu.
- Poniekąd tak. Wiem jednak, że rodzina niejakich Jungów ma od zawsze na pieńku z mieszkańcami tamtej wsi - stwierdził, gdy wchodziliśmy na teren królewskiej stajni. To dało mi do zrozumienia, że nasz cel był znacznie dalej, niż myślałem.
- Jung? - powtórzyłem - Widzę, że już się wcześniej przygotowałeś. Jak zwykle zresztą.
Pracuje dnie i noce, byleby zaimponować - przeszło mi przez myśl, ale tego nie powiedziałem. Ostatnimi czasy pobladł, a ja wiedziałem, że to z przepracowania. Zupełnie jak kiedyś. Brał sobie za dużo na głowę, po czym miał kłopoty ze snem. Bywały dni, kiedy zupełnie odmawiał sobie drzemki.
- Z prywatnej korespondencji między Jungami a inną bogatą rodziną mieszkającą w majętnym stadzie poza Białym Miastem wynika, że od lat toczą zacięty spór. Głównie o ziemię. Ponadto rzekomo w tym terenie można wydobyć wiele znaczących surowców, a uprawa zboża jest nieopłacalna.
- Skąd ty masz prywatne listy? - Zapytałem, wsiadając na konia, którego przed chwilą doprowadził do mnie stajenny. Wyglądało na to, że Cerber już wszystko dokładnie przygotował. Za chwilę zrobił to samo.
- To już niech pozostanie moją słodką tajemnicą - oznajmił. Ruszyliśmy kłusem ścieżką wyprowadzającą na zewnątrz. Ukradkowo patrzyłem na inne rumaki pasące się na łąkach.
- To chyba nielegalne.
- Tak? - prychnął - Sam wyczyniałeś nie lepsze rzeczy.
- Jestem prawnikiem - mówiąc to, uśmiechnąłem się złośliwie.
- To, że zdałeś nie znaczy, że dostałeś pracę - odgryzł się, przyspieszając. Właśnie minęliśmy bramę. Ja również wbiłem pięty w boki konia, żeby się z nim zrównać.
- A ty dostałeś?
- Oczywiście.
Poczułem się głupio. Tyle lat nas ominęło, a ja nawet nie wiedziałem, czy własny brat koniec końców uzyskał pracę, czy nie. W moich domysłach również pozostała teoria, że pewnie zarabiał niezłą sumkę pieniędzy na naprawdę dobrym stanowisku. I zakończył naukę znacznie wcześniej, niż pozostali studenci. Popatrzyłem na niego w zamyśleniu, jednocześnie próbując sobie wyobrazić, jak musiało wyglądać jego życie odkąd się pokłóciliśmy. Zdecydowanie musiało ono być pod wieloma względami lepsze od mojego. Człowiek sukcesu, jak się patrzy. Analizując mój życiorys można dojść do wniosku, że jedyne czym naprawdę się przejmuję to spędzanie czasu z pięknymi kobietami i przystojnymi mężczyznami.
Cerber przyspieszył do galopu, więc zrobiłem to samo. Jakby nie patrzeć wyglądało na to, że czekała nas długa droga.
***
- Co u Kylilo? - zapytałem, gdy byliśmy już w okolicach wsi, w której mieliśmy interweniować. Konie się odrobinę zmęczyły, więc pozwoliliśmy im na kłus.
- Sądzę, że ty powinieneś wiedzieć lepiej - oznajmił, wzdychając - Trafiła do królewskiej kuchni.
- Jak to? Przecież chciała być wojskową.
- Tak to już czasem w życiu bywa - stwierdził, patrząc na rysujące się w niedalekiej oddali bardzo skromne chatki.
- Jesteś generałem całej armii! Dlaczego się nie dostała? Mogłeś przecież coś z tym zrobić... - mówiłem, nie bardzo wierząc w to, co właśnie mi zakomunikował. Kylilo nie spełnia swoich marzeń, tylko tkwi w kuchni, nad parującymi garami. Widziałem ją w walce. Sprawowała się całkiem nieźle...
- Miała zbyt słaby wynik na teście.
Przypomniałem sobie ów test. Gdy dołączyliśmy do Białego Królestwa postanowiono i nas wypróbować. Tuż przed egzaminem, Cerber mnie zatrzymał i poprosił, bym nie dawał z siebie absolutnie wszystkiego. O cokolwiek chodziło, usłuchałem go. Miał zawsze świetną głowę do tworzenia naprawdę świetnych planów.
Sprawdzian testował naszą szybkość, wytrzymałość, siłę, sprawność w trakcie samej walki, spryt czy samą inteligencję oraz czas reakcji. Cerber przewyższał mnie w praktycznie każdej z kategorii, prócz prędkości, w której miałem najwyższy wynik jaki kiedykolwiek osiągnięto. Nie był to jednak dla nas wyznacznik tego, który z nas jest lepszy, bo w końcu uzgodniliśmy, by nie pokazywać własnych możliwości. Stojąc z boku i patrząc, jak radzi sobie Cerber, widziałem gołym okiem, że to nie jest to, co widywałem na co dzień. Powodem nieukazywania moich możliwości w takim razie nie miało wcale służyć temu, by to właśnie on wypadł w lepszym świetle.
Tak zostaliśmy wcieleni do armii - Cerber jako generał, a ja jako porucznik. Ponadto pełniliśmy rolę łowców do zadań specjalnych. Na nasze tajne misje mogły się udać ochroniarze tylko wtedy, kiedy o to poprosimy. Mieliśmy pełną indywidualność. Ponadto dostaliśmy pełen dostęp do sal na których mogliśmy do woli ćwiczyć wszystkie poznane techniki walki.
- Czymś konkretnym zawaliła? - zapytałem ostrożnie. Milczał. Wyglądało na to, że powód był błahy, albo naprawdę poważny, a Cerber nie zamierza odpowiadać.
- To tutaj - oświadczył po chwili, zatrzymując wierzchowca i sprawnie zeskakując z jego grzbietu. Chyba jeździł ostatnio zdecydowanie częściej niż ja. Zszedłem z siodła. Mój brat już przywiązywał oba konie do płotu, by nie uciekły.
- Mieszkańcy wiedzą o tym, że gdzieś może mieszkać coś, co im zagraża?
Skinął głową i ruszył ku jednemu z pól. Dopiero po jakimś czasie dostrzegłem, że mniej więcej na jego środku znajdowały się nieregularne, wypalone kręgi. Im dalej szliśmy, tym większe się stawały.
- Boże... - mruknąłem.
Nagle niebo przeciął piorun, a chwilę potem lunął deszcz. Zacisnąłem powieki, sądząc, że zaraz będzie wyć syrena, ale nic takiego się nie stało. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że jesteśmy daleko poza murami Białego Królestwa i nie dojdzie do gwałtu na moich bębenkach słuchowych. Sygnał ten z tego co mi się udało dowiedzieć był stosowany dlatego, że ulewy bywały dość brutalne, zalewające całe domy, a pioruny nierzadko trzaskały w wieże Białego Pałacu, co wyglądało dość groźnie. Prawda była taka, że nikt nie wiedział, dlaczego tak się dzieje, ani tym bardziej dlaczego wychodziły z tego bez najmniejszego uszczerbku. Do Królestwa przybywały też od czasu do czasu monstra zwane syrenami...
- Amor, patrz - syknął Cerber, wskazując na poszarzałe niebo. Musiałem zmrużyć oczy, bo zalewała mi je struga deszczu, by ujrzeć dwie wijące się sylwetki. Chiński smok, można by pomyśleć, lecz prawda wyglądała dużo groźniej. Były to na wpół kobiece istoty, które posiadały przejrzyste skrzydła. Unosiły się w powietrzu tylko w trakcie deszczów takich jak te - niespodziewanych i bardzo intensywnych. Przypomniałem sobie o tym, że przy płaszczu mam kaptur, więc czym prędzej go założyłem na głowę.
- Spierdalamy - oznajmiłem i zawróciłem ku koniom.
- Wracaj - rzekł spokojnie Cerber, nie odrywając drapieżnego wzroku od syren, które teraz obniżały swój lot. Wiedziałem, że nie odpuści, więc tym bardziej nie mogłem go zostawić. Nawet nie założył kaptura na głowę, tak był przejęty. Z cichym westchnieniem, brodząc już po kostki w błocie, wróciłem do brata. Spojrzał na mnie porozumiewawczo. Już wiedziałem, co chce zrobić. Rozruszałem więc nadgarstek prawej dłoni i skinął głową. Gwałtownie wyciągnął rękę przed siebie, a w tym samym momencie przez ziemię przeszła błękitna fala energii. Sprawiła, że jedna z syren się od niej odbiła na kilka metrów, straciła równowagę i padła na ziemię. Nim zdołała się podnieść, podbiegając bliżej, wyczarowałem morderczo ostre lodowe kolce, które przebiły ciało potwora od spodu. Wydała z siebie dziki ryk.
Mój triumf nie trwał jednak długo. To zadziało się szybko. Druga z syren wpadła w furię i cisnęła ognistą kulą w pierwszą lepszą chatę, dokładnie tą, obok której mogła zdefiniować położenie Cerbera. Znajdował się on jednak dużo dalej, a w miejscu, gdzie potwór zobaczył za pomocą swojego słabego wzroku znajdowała się... córka cukiernika. Wrzasnąłem, zapominając dobić syreny przebitej wystającymi pionowo z pola soplami. Była teraz płonącą pochodnią, nawet wbrew ulewie. Nie dbałem o to, co Cerber teraz robił z napastniczką. Nie dbałem o to, jaki miał plan. Użyłem najsilniejszego znanego mi zaklęcia, wysyłając przez niebo własną błyskawicę. To jednak w połączeniu z magią mojego brata wywołało efektowną reakcję łańcuchową. Wiele gigantycznych magnetycznych wybuchów, rozbryzgujących nawet krople deszczu na wszystkie strony oślepiłyby bliżej stojącego obserwatora. Mnie i Cerbera natomiast to tylko odepchnęło.
Odsłaniając ręką oczy doszedłem do druzgocącego wniosku. Deszcz ustał. Ogień również. Tylko, że w powietrzu było wisiało coś niepokojącego. Nie tylko wilgoć i napięcie. Smród śmierci. Rozbryzgując błoto na wszystkie strony podbiegłem do spalonego, zniekształconego ciała córki cukiernika, której niegdyś piękne loki teraz zmieniły się w krzywe węgielki. Padłem na kolana przy jej ciele. Było całkowicie czarne, kruche i prawdopodobnie puste w środku. Nie dało się zidentyfikować zwłok. Twarz była zniekształcona, nawet zęby uległy wykruszeniu. To z całą pewnością nie było tylko sprawką ognia.
Rzuciłem się do wnętrza równie śmierdzącego spalenizną domu. Wszystko było tam czarne. Ostrożnie postąpiłem ku pomieszczeniu, które niegdyś było kuchnią... i zastałem tam równie poczerniałe mumie, także zniekształcone. Kilka postaci siedzących przy stole. Musieli jeść kolację. Była to tam również coś, co mogło być malutką faunicą. Lub kotem. Przez te zniekształcenia ciała nie dało się nawet tego stwierdzić. Ręka jednego z byłych mieszkańców chatki ułamała się i spadła na podłogę. Była jednolicie czarna w środku. Poczułem narastające dreszcze.
Nawet nie wiedziałem, kiedy zacząłem płakać. Bałem się zajrzeć do innych domów. Wszystkich uśmierciłem. Moja głupota. Wszystkich. Za mną wszedł Cerber. Jak zwykle z milczeniem obejrzał dzieło, obszedł każdą z postaci dookoła, po czym wydał werdykt:
- Oto rodzina Jungów. Prawdopodobnie oni tutaj sprowadzili te zmutowane syreny. A tę tragedię możemy uznać za wyłączną sprawkę potworów.
Już klęcząc z paraliżującego przerażenia przypomniałem sobie, jak cukiernik tydzień temu opowiadał o tym, że niebawem wybierze się do rodziny na wsi, a nad jego sklepikiem wisiał drewniany napis "U Junga".

<C.D.N.>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nomida zaczarowane-szablony