poniedziałek, 3 października 2016

Od Severusa "Tajemnicze przejście" cz. 12 (cd. Lucy)

Zauważyłem, że Lucy słysząc ryk potwora postanowiła doczołgać do mnie. Obserwuję jej każdy ruch, czując coraz to większe zawroty głowy. Zaraz zemdleję - powtarzałem sobie w myślach.
- Severus! Co ja zrobiłam?! Gdybym nas nie zatrzymywała byłbyś teraz bezpieczny... - wykrzyknęła, przywierając do mojej koszuli, która teraz stopniowo stawała się czerwona od krwawiącego łokcia.
- Lucy... To nieważne. Zostaw mnie. Jeśli teraz ruszysz do teleportu, potwór zajmie się mną. Uciekaj... - wyszeptałem mocno roztrzęsiony głosem. Byłem już naprawdę słaby. Zdrowa ręka trzęsła mi się niemiłosiernie. Nie wytrzymam tak długo, to jest pewne. Kolejny ryk obcej istoty. Zacisnąłem powieki, nie zważając na całą resztę świata. Czekałem tylko, aż Lucy się ode mnie oderwie i pobiegnie, by ratować swoje życie. Jest jeszcze taka młoda, ma jeszcze tyle lat przed sobą...
- Nie zostawię cię samego. Ani teraz, ani nigdy - oznajmiła stanowczo. Słyszę dźwięk łamanych gałęzi. Już jest blisko.
- Biegnij...
Kiedy równie rozdygotana Lucy odrywa się od mojej piersi rozchylam lekko powieki, chcąc skontrolować, jak daleko już jest... Ta jednak stoi zwrócona do mnie plecami i unosi coś wysoko ponad głowę. Chciałem ją po raz kolejny przekonać do ucieczki, gdyż potwór znajdował się raptem kilkanaście metrów od nas i zbliżał się w zawrotnym tempie, jednak ona mnie wyprzedziła, krzycząc:
- Możesz mnie zabić, ale Severusa nigdy nie pozwolę ci skrzywdzić!
Cisnęła trzymanym przedmiotem o ziemię. Dookoła pojawił się pomarańczowy pył. Odruchowo zamknąłem oczy. Następnie usłyszałem dzikie piski i ryki dziwnej istoty. Różnorakie podmuchy wiatru sprawiły, że choć spróbowałem spojrzeć, co się dzieje, jednak w tej samej chwili potwór wziął zamach dziobem i uderzył w brzuch mojej przyjaciółki. Jej ciało uderzyło o korzeń olbrzymiego drzewa. Obejrzałem się raz jeszcze, dostrzegając, że nasz przeciwnik runął na ziemię, a jego skóra jest porozcinana w wielu miejscach. Nie miałem teraz czasu na zastanawianie się nad tym, co się stało, bo przysunąłem się bliżej Lucy, idąc chwiejnie na kolanach.
- Lucy...? Co ci jest? - wyszeptałem, odgarniając jej włosy z czoła i badając gorączkowo spojrzeniem jej brzuch, czy nie stało jej się nic poważniejszego. Niestety nie ja zdawałem medycynę, a mój brat. - Ryzykowałaś dla mnie życiem. Po co to zrobiłaś?
- Ty zrobiłbyś dla mnie to samo... - wycharczała.
- W każdym razie... Jak się stąd wydostaniemy? - zapytałem, badając spojrzeniem wysepkę, górującą wysoko nad naszymi głowami, na której znajdował się portal.
- Żadne z nas nie może nawet wstać, a mamy przed sobą kilka kilometrów wędrówki... - powiedziała ledwo słyszalnie, a później jej mięśnie zelżały. Nim zdążyłem krzyknąć do niej, by spróbować ją wybudzić, mnie również świat wywrócił się do góry nogami. Ostatnie, co ujrzałem to niewyraźny zarys ludzkiej sylwetki, autentycznie należący do kobiety.
***
Rzecz, która mnie wybudziła była ostrym, dość duszącym zapachem. Zacząłem kaszleć, co sprawiło, że głowa zaczęła mnie niemiłosiernie boleć, zupełnie jakby miała pęknąć na pół.
- Słyszysz mnie? - głos podrażnił me uszy. Od razu zapragnąłem pozbyć się jego źródła, więc wykonałem wyjątkowo nieumyślny ruch ręką.
- Severus... siedzę metr od ciebie. Nie uderzysz mnie. Czy mnie rozumiesz?
Mruknąłem coś niezrozumiałego nawet dla mnie i przechyliłem głowę. Na nic więcej nie było mnie stać.
- Co się wcześniej stało? Możesz mówić?
Ponownie spróbowałem podnieść rękę, by ponownie podjąć próbę uderzenia jej, ale tym razem sprawiło mi to dużo większy problem, więc uniosłem ją na zapewne raptem kilka centymetrów. Usłyszałem westchnięcie.
- Czyli rozumiem, że nie... do jasnej anielki, nie mam wieczności!
Moją czaszkę przeszył ból tak gwałtowny, że aż wrzasnąłem. Na uderzenie w głowę zdecydowanie nie byłem przygotowany. Odruchowo przechyliłem się na drugi bok i objąłem twarz ręką, którą mogłem ruszać. Cały czas nie otwierałem oczu.
- Zostaw... zostaw... mnie... - wymruczałem niewyraźnie, ale chyba zrozumiała.
- Robisz postępy, widzę... jak cię uderzę raz jeszcze, to zaczniesz mówić normalnie?
- Nie - oznajmiłem, masując zbolałe miejsce.
- Daję ci trzy minuty na ogarnięcie się i przypomnienie tego, co cię tak poturbowało i robię ci przesłuchania. Tylko się już tak nie rzucaj. Zszyłam ci rękę.
Usłyszałem, że się oddala. Kiedy miałem już pewność, że nie ma jej w pobliżu, uchyliłem oczy i ponownie ułożyłem się na plecach. Widziałem podwójnie. Wielokrotnie mrugałem, jednak bez zmian. Cały czas wszystko mnie bolało i nie mogłem logicznie myśleć. Co się stało? Dlaczego?
Dopiero chwilę przed nadejściem ciemnej wadery przypomniałem sobie całą tą niewygodną sytuację. Patrząc na nią już z nieco większą świadomością doszedłem do wniosku, że była to nasza lekarka, Shaten. A ja zachowywałem się przy niej nie jak przystało królowi, tylko jak pierwszy lepszy debil. Brawo, Severus. To z całą pewnością pierwszy krok do bycia szanowaną osobistością.
- I jak? Już sobie przypomniałeś?
Niechętnie skinąłem głową. Ponownie uderzyło mnie odrętwienie i znużenie. Nie mogę przecież teraz zasnąć.
- My... byliśmy w innym wymiarze - wymamrotałem - Potwór... tak, potwór.
- To ci się śniło? Czy może jaja sobie robisz?
Nie odpowiedziałem, bo ponownie odpłynąłem w stan słodkiej nieświadomości.
***
Kiedy otworzyłem oczy, spostrzegłem, iż dalej byłem w tym samym miejscu w identycznej pozycji. Przepocone ubranie wskazywało na to, że spałem dłużej, niż godzinę.
- Shaten? - odezwałem się zachrypniętym głosem. Cisza. Uniosłem głowę, mrużąc oczy i rozejrzałem się po szałasie. Bylem sam. Wszystko bolało mnie trochę mniej. Pewnie wstrzyknęła mi coś na znieczulenie. Uniosłem zdrową rękę i poruszyłem palcami. Jednak u tej drugiej nie udało mi się nawet unieść nawet na kilka centymetrów. Lepiej jej nie nadwyrężać. Leżałem tak jeszcze przez chwilę, zastanawiając się nad tym, cóż począć, aż w końcu nie zdecydowałem się na wstanie z łóżka. Zrobiłem to powoli, z uwagi na to, że ponownie zaatakowały mnie nieprzyjemne mdłości. Najbardziej zastanawiało mnie w tej chwili to, co się stało z Lucy. Miałem cichą nadzieję, że tam nie została... Ostrożnie zacząłem stawiać kroki i zaglądać w każdy możliwy zakątek miejsca, które zostało okrzyknięte przez członków królestwa "szpitalem". Wszystkie pozostałe łóżka pozostały jednak puste. Podpierając się ramy drzwi wyjściowych i mrużąc oczy patrząc w jasność dnia, namyślałem się nad tym, gdzie jeszcze mógłbym próbować jej odszukać. W końcu doszedłem do wniosku, że najprostszym pomysłem będzie zajrzenie do jej szałasu. Shaten nie będzie zachwycona, gdy zorientuje się, że jej uciekłem, ale chęć skontrolowania stanu przyjaciółki stała się dla mnie ważniejsza.
Drzwi od jej szałasu otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Cały czas trochę kręciło mi się w głowie od środków znieczulających, robiło mi się zimno i gorąco na przemian, jednak udało mi się dostrzec Lucy leżącą na swoim posłaniu. Była w swojej ludzkiej formie. Powoli podszedłem bliżej. Lekko poruszała głową przez sen. Musiała mieć koszmary. Ukucnąłem przy niej, o mało nie tracąc równowagi i nie upadając.
- Lucy? - wyszeptałem, dotykając lekko dłonią jej policzka. Ona na to odsunęła twarz. Jest gorąca - pomyślałem ze smutkiem. Sapnąłem cicho, siadając tuż obok niej. Przez kilkanaście minut okazjonalnie sam tracąc kontakt z rzeczywistością patrzyłem, jak zmaga się z koszmarem. Z jednej strony nie powinna tak cierpieć, ale z drugiej powinna choć trochę się zdrzemnąć. W tym stanie nie umiałem logicznie myśleć. Zamiast tego przysunąłem roztrzęsioną rękę bliżej jej i delikatnie ją ścisnąłem. Miała ją zdecydowanie mniejszą, drobniejszą, niepokrytą dziesiątkami maleńkich blizn i wcale nie szorstką. Potarłem kciukiem jej dłoń, uśmiechając się delikatnie, po czym straciłem przytomność.
***
Obudził mnie wrzask przerażenia. Nie spodziewając się takiej sytuacji, odruchowo spróbowałem usiąść, jednak zaczęło mnie wszystko boleć. Ponownie widząc naprawdę niewyraźnie dostrzegłem, że Lucy już się obudziła. Pierwsze co przyszło mi do głowy, to wyciągnięcie w jej stronę zdrowej ręki, gdyż tą drugą wciąż nie mogłem ruszyć. Ona chyba też nie do końca świadoma tego, co się dzieje zrozumiała ten gest i przytuliła się do mnie, jednocześnie jęcząc z bólu.
- Lucy... - wymamrotałem po jakiś dwóch minutach płakania w moje ubranie - Pójdę po Shaten.
Początkowo chyba chciała przeczyć, ale szybko uznała, że to bez sensu i że tak będzie najlepiej. Ponownie układając się na łóżku pozwoliła mi wyjść chwiejnym krokiem z szałasu.
Gdy tylko stanąłem przed wątpliwej wytrzymałości chatką od razu zauważyła mnie wściekła Shaten, która dostrzegając mnie i idąc w moim kierunku, zmieniła się w postać ludzką.
- Zwariowałeś?! Jeszcze nie do końca opracowałam lek na tą truciznę, a ty ot tak sobie chodzisz, pozwalając przedostać się jej do reszty ciała?!
- Nie wiedziałem...
- Wracaj do szpitala!
- Ale... Lucy - popatrzyłem w kierunku jej szałasu. Shaten szybko pojęła w czym rzecz, bo bez słowa rzuciła się w stronę drzwi i weszła do środka. Ja powoli, ostrożnie stawiając kroki podążyłem za nią.
- Co ja ci mówiłam? Masz iść do szpitala.
- Wybacz mu... Facet podczas choroby cierpi bardziej niż kobieta podczas porodu. Trzeba się nim opiekować jak dzieckiem - zaśmiała się lekko Lucy, choć raczej to wyglądało na próbę kaszlnięcia. Lekarka prychnęła, jednak na jej twarzy pojawił się lekki uśmiech. Zmarszczyłem brwi. Nie do końca zrozumiałem te konspiracje.
Przed pójściem do szpitala posłałem im jeszcze przelotne spojrzenie. Shaten akurat sprawdzała, co dolega Lucy. Stwierdziła złamanie kilku żeber.
***
Minęło kilka tygodni. Lekarka pozwoliła mi się przenieść do własnej chatki, jednak ograniczać się do jak najmniejszej aktywności fizycznej. Lucy przez większość tego czasu przebywała u siebie, nie w szpitalu jak ja. Jednak kiedy tylko istniała taka możliwość odwiedzaliśmy siebie nawzajem. Czasem robiliśmy to potajemnie przed surową Shaten. Biegaliśmy między drzewami trochę jak dzieci.
Siedziałem akurat przy oknie i wpatrywałem się tępo w malujący się tam jesienny krajobraz, kiedy usłyszałem głos Lucy:
- Sevciuuu... Zmień się w człowiekaa.
- Po co? - zapytałem, odwracając się w jej stronę. Nie słyszałem jak wchodzi. Chyba po raz pierwszy odwiedzała mnie tutaj, a nie w szpitalu. Najczęściej chyba jednak to właśnie ja witałem u niej.
- Chcę ci zapleść warkoczyki.
Uniosłem brwi zaskoczony. Jej uśmiech zdradzał istne podniecenie tą wizją. Faktycznie przez ostatni czas nie zawracałem sobie głowy ścinaniem włosów, przez co były teraz dość długie, a to najwidoczniej wprawiało moją przyjaciółkę w istne podekscytowanie. Zmieniłem się w człowieka.
- Czemu nie - wzruszyłem ramionami. Dziewczyna przyklasnęła, po czym kazała mi usiąść na wytartym dywaniku. Usiadła tuż za mną i zabrała się za robotę.
- Widzę, że znacznie ci się polepszyło - stwierdziłem.
- Tobie chyba też. Shaten pozwoliła ci pić kawę? - zapytała zapewne czując w powietrzu aromat jej ulubionego napoju.
- Można tak powiedzieć... Mam ci też zaparzyć jak skończysz?
- Jeśli możesz. Byłoby mi niezmiernie miło.
Przez chwilę ze spuszczoną głową wpatrywałem się w siną, dotąd nadal nieruchomą lewą rękę.
- I co? Nadal z nią bez zmian? - zadała pytanie zmartwiona Lucy.
- Zgadza się. Jeśli jutro nie odzyskam w niej czucia, Shaten będzie zmuszona mi ją amputować.
- Będziesz bezręki jak pirat - zaśmiała się lekko - Chociaż piraci częściej nie mają nogi niż ręki. Albo oka. Zupełnie jak ten... jak mu było...? Anonim?
- Owszem - odparłem, przypominając sobie młodego basiora. Cały czas w duchu nie mogłem się pogodzić z tym, że trucizna choć mnie nie zabiła, to sprawiła, że będę zapewne kaleką aż do końca życia.
- Nie czujesz się dziwnie na myśl, że za niedługo zapewne będziesz musiała patrzeć na to, jak kuleję na trzech łapach i już nie będziesz mogła krzyczeć "weź mnie na ręce, bo mnie nogi bolą"?
- Oj, tam. Jak się postarasz, to udźwigniesz mnie i jedną ręką - zrobiła pauzę - No chyba, że uważasz, że jestem gruba.
- Kobiety... - westchnąłem. Ona na to tylko parsknęła ironicznym śmiechem i dalej zaplatała drobne warkoczyki - Nadal mi nie odpowiedziałaś.

<Lucy?>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nomida zaczarowane-szablony