czwartek, 1 października 2015

Od Severusa "Tajemnicze przejście" cz. 6 (cd. Lucy)

Popatrzyłem w górę. Nad nami rozpostarte były gałęzie o kolosalnych rozmiarach, pokryte nie liśćmi, a pewnego rodzaju klejnotami, które od środka iskrzyły się własnym światłem, rozbryzgując jasne plamki na całą okolicę. Nagle dostrzegłem coś, co wyraźnie się poruszało... Coś, co żyło i leciało w naszą stronę, wyłaniając się zza jednej z gałęzi. Przypominało trochę chmarę świetlików, ale im bliżej się znajdowały, tym większą miałem pewność, że to kulki czystego światła, wyglądającego trochę jak złoty pył. Odruchowo przysłoniłem twarz ręką, nie wiedząc, czy są groźne, czy też nie. W momencie, kiedy dosłownie w nas wleciały, w szybkim, ale i za razem spokojnym locie, sprawnie omijając nasze ciała, Lucy dopiero odwróciła się w moim kierunku. Zorientowała się, że dziwaczne istoty od dobrych kilku chwil zamierzały polecieć w tym kierunku. Teraz już realizowały swój plan, a ja mogłem zobaczyć, jak włosy Lucy falują na wietrze wytworzonym przez lot świetlikowych pyłków (zaiste nie mogłem znaleźć żadnego trafniejszego określenia, więc niech będzie takie), a ona zdezorientowana mruży oczy. Uśmiechnąłem się lekko, a ona orientując się, że na nią patrzę, odwzajemniła uśmiech. Stworzonka odleciały, a długie kasztanowe włosy Lucy ponownie opadły jej luźno na ramiona.
- Co to było? - zapytała po dłuższej chwili, zupełnie jakby wyrwała się z wyjątkowo twardego snu.
- Nie mam pojęcia, ale raczej nie są groźne. Nazwijmy je... świetlikowymi pyłkami. Co o tym sądzisz?
- Że nazwa nie jest zła, ale raczej byłabym zwolenniczką nazwy związanej z kawą.
- Dlaczego akurat z kawą?
Dziewczyna się zamyśliła. Stojąc tak, patrzyła w ziemię.
- Bo najdorodniejsze ziarna kawy mają złotawy połysk, zupełnie jak te... kupki.
- Jakie znowu kupki? Nie mogłaś znaleźć innego słowa?
- Zgadłeś. Czy to ważne, czy powiem kupki czy latające masło? I tak mówimy o jednej rzeczy i zdajemy sobie z tego sprawę, no nie?
- Latające masło w języku angielskim to butterfly, czyli motyl...
Lucy patrzyła na mnie w osłupieniu, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Ja zachowałem całkowicie poważny wyraz twarzy.
- Znasz angielski?
- Trochę, aczkolwiek nigdy się w niego nie zagłębiałem. Wystarczyło mi te kilka lat nauki, żeby poznać podstawowe zwroty w tym języku. - Odpowiedziałem, jednocześnie podchodząc do krawędzi wysepki. Popatrzyłem w dół. Kilkaset metrów pod nami znajdowała się ziemia porośnięta wysoką, trawą. Jako, że mam doskonały wzrok, dostrzegłem natychmiast, że wyglądała, jakby była wykonana z najszczerszego złota i przyozdobiona diamentami. Następnie mój wzrok powędrował do gigantycznych korzeni wystających z wysepki, na której obecnie staliśmy. Łączyły się one z pozostałymi unoszącymi się nienaturalnie wysoko w powietrzu kawałkami gleby i skał, więc można było spokojnie przejść na dół, lecz nie potrafiłem oszacować, jak długo mogłoby nam to zająć. Wyglądało to odrobinę jak jeden wielki labirynt.
- Ja wiem tylko tyle, że kawa to coffee... Możesz mnie nauczyć kilku słów lub nawet zdań? - podekscytowała się Lucy.
- Masz jakieś wybrane, które chciałabyś poznać? - mówiąc to, odwróciłem się w stronę pnia największego ze wszystkich drzew, na środku którego wciąż znajdował się wielki portal. Mogliśmy zawsze spokojnie wrócić.
- Hm... niech no pomyślę... - rozejrzała się - ...drzewo?
- Tree - odpowiedziałem bez namysłu.
- Trzy?
- Three.
- Przecież to brzmi identycznie, jak "drzewo".
- Tree a three to zupełnie inne słowa. Brzmią podobnie, ale nie tak samo.
- A kawa?
Popatrzyłem na nią podejrzliwie.
- Przecież jeszcze kilka chwil temu mówiłaś, że wiesz, jak brzmi to słowo w języku angielskim.
- Ja? Naprawdę? Nie... To niemożliwe.
- Coffee... - mruknąłem. Miałem przeczucie, że Lucy pytała o to tylko dlatego, żeby jakoś ciągnąć rozmowę. Nie chciałem dawać jej do zrozumienia, że zorientowałem się, iż coś mi nie pasuje, więc postanowiłem spokojnie odpowiadać na pozostałe pytania z tego samego typu.
- To teraz może zdania? - zaproponowała. Popatrzyłem po raz kolejny na wielkie korzenie.
- Zgoda... Może od razu chodźmy? Nie warto zbyt długo zwlekać.
- Ok, spoko.
Lucy żwawo ruszyła jako pierwsza, ja podążyłem tuż za nią. Szła całkowicie pewnie, jakby nie docierała do niej opcja, żeby mogła się poślizgnąć i spaść. Obserwowałem ją, z obawy, że jednak się to stanie.
- No to może na początek... Czy mogę prosić o kubek kawy?
- Can I have a cup of coffee?
- Yes, you can.
Lucy odwróciła głowę w moją stronę.
- Dobrze odpowiedziałam?
- Zdaje się, że tak.
Zapanowała cisza. Nic, prócz wszechobecnego cichego, ale i za razem zagadkowego buczenia owego wymiaru oraz dźwięku poruszania się naszych butów na korzeniu drzewa. Po kilku metrach Lucy powiedziała:
- Słyszałam kiedyś pewne zdanie... Lecz nie wiem co znaczy.
- Jakie?
Lucy się zawahała, ale już chwilę później zdecydowała się odpowiedzieć:
- I love you.
Moje płuca odmówiły posłuszeństwa, w efekcie czego przestałem oddychać. Gdzieś w mojej głowie co prawda świtała mi myśl, że ona tylko się zgrywa, ale mój zamroczony umysł nie dawał mi tego do zrozumienia. Byłem zbyt zaskoczony, by odpowiedzieć. Nagle noga Lucy poślizgnęła się, ona sama przewróciła i zaczęła spadać ku dołowi z głośnym piskiem. Jednak w porę się ocknąłem i chwyciłem jej dłoń. Po mocnym szarpnięciu zawisła w powietrzu, bezwładnie poruszając nogami.
- S-s-sev-ver-rus? - wyjąkała, patrząc w dół. Korzeń wbijał mi się w żebra, co utrudniało oddychanie, więc wykrztusiłem tylko:
- Chwyć moją drugą rękę...
Ona zaskoczona uniosła głowę i popatrzyła na moją twarz. Dotarła do niej wiadomość i zrobiła co kazałem. Czułem, jak moje dłonie robiły się coraz zimniejsze, bo niewygodna pozycja blokowała dopływ krwi. Musiałem działać, nim kompletnie stracę siły i możliwość logicznego myślenia. Spróbowałem użyć swojego żywiołu powietrza, lecz nic się nie stało. Tak samo w przypadku żywiołu mroku. Przekląłem w duchu (co zdarza mi się naprawdę rzadko) i próbowałem wymyślić cokolwiek innego. Lucy najwidoczniej też próbowała użyć mocy, ale z takim samym skutkiem. Z nerwów moje dłonie zaczęły się pocić, być może dziewczyny tak, samo, bo zaczęła mi się wyślizgiwać. Chyba pozostało tylko wyjście tradycyjne: wciągnąć ją za pomocą własnej siły. Napiąłem mięśnie brzucha i zgiąłem nogi w kolanach, żeby nie spaść, a następnie spróbowałem podciągnąć towarzyszkę do góry. Nie udało się. Uniosła się tylko na zaledwie kilka centymetrów. Drugie podejście. Zużywając resztki swojej siły podciągnąłem ją na tyle, ile tylko mogłem. To wystarczyło, by ta jedną ręką chwyciła nierówności na korzeniu i puściła moje dłonie.
Teraz trzymała się sama, a ja mogłem wstać. Niestabilnie stanąłem na nogach. Czułem wyraźny chód wynikający z niedokrwienia organizmu. Lekko rozchwiany chwyciłem ręce Lucy i tym razem od razu wciągnąłem na górę. Po tym miałem wrażenie, że zaraz przewrócę się i nie wstanę. Brunetka również sapała, po części z nerwów, po części ze zmęczenia. Nic nie mówiliśmy. Lucy jako pierwsza się uspokoiła i - o dziwo - przytuliła mnie. Zdezorientowany popatrzyłem na nią, a raczej jej włosy, biorąc ostatnie głębokie wdechy i wydechy. Serce nadal łomotało mi jak oszalałe, usiłując zrównoważyć braki krwi w moich kończynach.
- Dziękuję - powiedziała drżącym głosem.
- Za co?
- Za to, że mnie uratowałeś - wyjaśniła krótko.
- Nie chciałbym przecież, abyś spadła...
Lekkie sapnięcie, które wyczuwałem na piersi świadczyło o tym, że dziewczyna się uśmiechnęła. Staliśmy tak przez chwilę, a wtedy coś sobie przypomniałem.
- Kocham cię.
- Co proszę? - zapytała zdziwiona.
- To znaczy zdanie, o które pytałaś - odparłem, teraz już całkowicie spokojny. Nie miałem nawet pojęcia, jak bardzo kojąca jest bliskość drugiej osoby.

<Lucy? A oto moje wypociny. :')>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nomida zaczarowane-szablony