poniedziałek, 11 stycznia 2016

Od Anonima "Kim ja jestem?" cz. 4 (cd. Skayres)

Patrzyłem na uśpione wilcze miasto pod powłoką śniegu. Nie było mi zimno. Nawet nie wiedziałem, co to za uczucie. Ignorowałem parę wydobywającą się z mojego pyska. Obróciłem się jeszcze za siebie, by upewnić się, czy aby na pewno nie chcę wrócić do domu. Szałas stał całkowicie pusty... właściwie nic mnie do niego nie ciągnęło. No może prócz poczucia prywatności i wrażenia spełnienia, spowodowanego nie niczym innym, jak upragnioną samotnością. Ruszyłem przed siebie. Mimo swojego - zdawałoby się - egoizmu, najwidoczniej zawsze musiałem dotrzymywać słowa, gdyż poczucie, że powinienem jednak spełnić dane słowo nie dawało mi spokoju. Choć początkowo miałem inne plany, a mianowicie przesiedzenie tego wieczoru całkowicie samotnie w szałasie, to jednak teraz zmierzałem do zakatarzonej wadery, która nazywała się Skayres. Z tego, co udało mi się dowiedzieć z rozmowy z Severusem, musiała mieszkać w szóstym szałasie na południe od mojego.
Szedłem tak, zanurzony do kolan w pozornie pomarańczowym od zachodzącego słońca śniegu. Nie miałem do niej daleko, więc już za kilka minut stałem przed jej mieszkaniem. Wprawiła sobie do nich drzwi z numerem trzy i jej własnym imieniem. Moja łapa zawisła w powietrzu, gdy chciałem zapukać o kawałek zbitego gwoździami drewna. Mogła spać, a ja nie chciałem jej budzić. Nawet jeśli wyszłoby to na totalny brak kultury z mojej strony, lecz coś kazało mi tam wparować bez większego ostrzeżenia. Pchnąłem drzwi, a te otworzyły się z głośnym skrzypnięciem. Skay leżała w łóżku, nie dość, że patrząc się w moim kierunku, to jeszcze szczerząc się szeroko.
- Jednak przyszedłeś... - powiedziała przez nos.
- Tak, przyszedłem... zaskoczona? - odparłem nieco sarkastycznie.
- I to jak! W dodatku zachwycona!
Uniosłem jedną brew. Ktokolwiek miałby się cieszyć na mój widok? Tylną łapą zamknąłem wciąż otwarte drzwi.
- Dlaczego znowu?
- Bo mnie odwiedziłeś! - wykrzyknęła, a później zaczęła kaszleć.
- Co w tym takiego niezwykłego? - westchnąłem. Gdy już ujarzmiła swój nagły napad kaszlu, uśmiechnęła się w moją stronę i słabym głosem odpowiedziała:
- Nie spodziewałam się, że jednak się ruszysz i mnie odwiedzisz.
Zamrugałem powieką. Nie wiedziałem, co na to odpowiedzieć, więc po prostu milczałem. Nie warto byłoby zacząć gadać o rzeczach, które nie mają najmniejszego sensu, bo jak to mawiają - mowa srebrem, milczenie złotem, a nie na odwrót. Skay za to najwyraźniej wyznawała inne zasady.
- Może Shaten załatwi ci jakąś przepaskę na oko? Wiesz, nieco straszysz tym wiecznie zamkniętym okiem z nienaturalną powieką i bliznami dookoła. Z tym mógłbyś sprawiać wrażenie niezłego maczo i w dodatku któraś mogłaby cię uznać za przystojniaka.
To zabolało, jednak nie pokazałem tego po sobie. Wiedziałem, że nie mam tam oka. Wewnętrzne przeczucie. Dosłownie i w przenośni. Jednak to, dlaczego najwidoczniej nie mam prawie, że całkowicie czucia na ciele, zostawało dla mnie kompletną zagadką. Z okiem było o tyle dobrze, że mogłem sobie domyślić, co mnie spotkało. Z całą resztą nie było wcale aż tak prosto. Moja własna historia skrywała przede mną jeszcze wiele nieodkrytych tajemnic, których tajniki chciałbym poznać. Przynajmniej kiedyś.
- Któraś? To znaczy która? - postanowiłem zboczyć z tematu, jednocześnie nie ukazując tego, że się przejąłem.
- Noo... Nie wiem - odpowiedziała szybko - Lucy, Noodle, Anays... no dobra, Anays może nie, bo już ma faceta, ale w sumie nigdy nic nie wiadomo. Dalej może być Filos czy nawet Shaten... no albo ja - po tym wytknęła na mnie język. Zamyśliłem się, a następnie zachowując całkowity spokój i powagę zapytałem:
- Czy ty przed chwilą wymieniłaś mi po prostu wszystkie wadery z Czarnego Królestwa?
Wyszczerzyła się szeroko, po czym pokiwała głową. Wywróciłem dramatycznie okiem. Mimowolnie jednak to mnie nieco rozbawiło, jednak na moim pysku nie pojawił się nawet przebłysk radości. Wciąż nie zdradzał żadnych, chociażby najmniejszych uczuć.
- No ej, nie bądź już taki poważny. Uśmiechnij się!
Nie zareagowałem. Ta z rezygnacją opadła na poduszki, wciąż nie spuszczając mnie z oczu.
- Poróbmy coś fajnego, bo chyba nie po to tu przyszedłeś, żeby po prostu stać w przejściu i się gapić.
Podszedłem nieco bliżej, stojąc już tuż nad nią. Usiadłem, dzięki czemu mój pysk znajdował się na równi z jej, ułożonym na stercie poduszek wypełnionych pierzem okolicznych ptaków.
- To znaczy co?
- Hm... no nie wiem.
- Ja tym bardziej - odparłem znudzonym głosem. Samica się zamyśliła i niespodziewanie zamachnęła łapą. Uniknąłem tego ciosu w ostatniej chwili, odchylając się nieco do tyłu. Ona chyba tego nie zauważyła.
- Pooglądajmy obrazki w książkach.
- Oglądać? Obrazki? W książkach? - zapytałem nie do końca wiedząc, czy mówi poważnie.
- No tak! - powiedziała zachrypniętym, ale i za razem wyjątkowo optymistycznym głosem - Wiesz, książki, takie kartki spięte razem... a obrazki to... - urwała, bo przyłożyłem swoją łapę do jej ust.
- Wiem co to takiego, tylko nie bardzo rozumiem, co masz przez to na myśli. Masz jakieś książki?
- Jasne!
- Ale... ilustrowane? - dopytywałem.
- Zgadza się, a co? To źle?
Opuściłem uszy i odwróciłem wzrok. Wiedziałem, czym jest książka i upewniłem się, że potrafię czytać, orientując się w tym, cóż takiego właścicielka domu miała napisane na drzwiach. Istniała szansa, że w rzeczywistości byłem molem książkowym, bo na słuch, że jakąś posiada, a tym bardziej, że mogła mieć ich więcej, moje serce zabiło mocnej.
- Szczerze powiedziawszy... wolę książki bez obrazków.
- Dlaczego? - zaintrygowała się Skay.
- Mogę sobie to wszystko wyobrazić własnymi oczami, stworzyć swoją wizję o tym, co wymyślił autor... Zwykle praca ilustratora pozbawia mnie tej magii czytania, a wręcz odechciewa mi się tego robić. Widzę wtedy tylko to, co on zobaczył, a obrazków zwyczajnie nie da się ignorować. Zawsze gdzieś się je zobaczy i nawet ujrzenie je kątem oka może zepsuć tę wizję... - podniosłem uszy, uświadomiwszy sobie, że chyba po raz pierwszy w tym "świecie" w tak rozwinięty sposób wyraziłem własne zdanie. To zdawało się być... nienaturalne. Przynajmniej dla mnie.
- Ale te obrazki są naprawdę piękne... musisz je zobaczyć!
Westchnąłem, wywracając okiem. Ona chyba mi nie odpuści, jeśli się nie zgodzę.
- Niech ci będzie.
Odpowiedziała mi uśmiechem i sięgnęła stary tom ze złotym napisem "Baśnie" ułożony tuż pod łóżkiem, następnie ją otworzyła i zaczęła wertować. Nachyliłem się tak, aby wszystko dobrze widzieć i po prostu beznamiętnie czekałem na to, którą opowieść mi zaoferuje. Ja sam pamiętałem niewiele... w tym tę o Czerwonym Kapturku. Nie wiem właściwie skąd, ani czy nawet wśród tych wilków takowa istniała. W każdym razie najwidoczniej opowiadała również o pewnym przedstawicielu ich gatunku, więc mogło to być możliwe.
- Ta jest fajna - powiedziała, wskazując na kartkę. Odczytałem tytuł: "Mała Amelia na Dębowej Łódeczce". Mimo to, że była mi kompletnie obca, nieodparta chęć zapytania o tę baśń, która wciąż chodziła mi po głowie, w końcu wygrała.
- Czerwony Kapturek... Mówi ci to coś?
- Że co? - odwróciła głowę w moją stronę. Przymrużyłem oko.
- Taka opowieść o wilku, który atakuje dziewczynkę...
- Ach, ta! Chyba pomyliłeś coś, bo przecież to dziewczynka atakuje wilka.
To naprawdę było szalone. Dziewczynka, która atakuje wilka? Przecież to nawet nie ma najmniejszego sensu.
- Jest opisana w tej książce?
- Jasne! - po tych słowach odwróciła swoją głowę w przeciwną do mojej i głośno kichnęła. Następnie siorbnęła nosem i ponownie obróciła się do książki i zaczęła szukać odpowiedniej strony. W milczeniu odczekałem tą minutę, może dwie, aż w końcu moim oczom (choć to chyba w moim przypadku nietrafne sformułowanie) ukazała się pierwsza, wyjątkowo barwna ilustracja. Ja jednak postanowiłem się skupić na tekście zamieszczonym poniżej.
"Była sobie raz mała słodka wilczyca, którą każdy pokochał, kto ją tylko zobaczył, a najbardziej kochała ją babcia, która nie wiedziała wprost, co jeszcze jej dać. Pewnego razu podarowała jej naszyjnik z czerwonym kamieniem, a ponieważ bardzo ładnie wyglądał na jej piersi, nie chciała nosić niczego innego. Odtąd nazywano ją więc Czerwonym Kamyczkiem. Pewnego dnia matka rzekła do waderki: "Chodź, Czerwony Kamyczku, masz tu kawałek mięsa i butelkę naparu z ziół. Zanieś to babci, bo słaba jest i niedomaga. Babcia bardzo się ucieszy. Ruszaj w drogę nim nastanie upał, a idź ładnie i nie zbaczaj z drogi, bo inaczej sobie kark utrącisz i babcia niczego nie dostanie. A gdy wejdziesz do izby, nie zapomnij powiedzieć "Dzień Dobry" i nie rozglądaj się po wszystkich kątach."
"Wszystko będzie dobrze," powiedział Czerwony Kamyczek z łapką na sercu. Babcia mieszkała w lesie, jakieś pół godzinki od wioski. Gdy dziewczynka szła przez las, spotkała człowieka, a ponieważ nie wiedziała, że to taka zła istota, wcale się go nie bała. "Dobrego Dnia, Czerwony Kamyczku," powiedziała kobieta. "Piękne dzięki" odrzekł Czerwony Kamyczek. – "A gdzież to tak wcześnie, Czerwony Kamyczku?" – "Do babci." – "A co niesiesz w torebeczce?" – "Mięso i napar z ziół. Wczoraj je upolowałyśmy i na pewno chorej babci dobrze zrobi, a napar ją wzmocni." – "Czerwony Kamyczku, a gdzie mieszka twoja babcia?" – "Mieszka w lesie, pod trzema wielkimi dębami, w domku otoczonym leszczynowym żywopłotem, jakiś kwadrans stąd, na pewno wiesz gdzie" powiedział Czerwony Kamyczek, a człowiek pomyślał sobie: "To młode delikatne stworzenie, ten tłuściutki kąsek będzie jeszcze lepiej smakował niż starucha. Musisz je sprytnie podejść, żeby obie zastrzelić." Kobieta szła przez chwilę z Czerwonym Kapturkiem, po czym powiedziała: "Popatrz, jakie piękne kwiaty rosną wokół nas... Czemu się nie rozejrzysz... Widzę, że nie słyszysz, jak ptaszki słodko śpiewają. Idziesz tak, jakbyś szła do szkoły, a przecież w lesie jest tak wesoło."
Czerwony Kamyczek otworzył oczy i zobaczył, jak promienie słońca tańczą poprzez liście drzew i że wszystko pełne jest pięknych kwiatów. Pomyślał wtedy: "Babci będzie miło, jak jej przyniosę świeży bukiet. Jest jeszcze tak wcześnie, że na pewno przyjdę na czas," i wtedy zboczył z drogi, ruszył w las i szukał kwiatków. A gdy zerwał jednego, pomyślał zaraz sobie, że troszkę dalej rośnie jeszcze piękniejszy i biegł w jego kierunku zapuszczając się coraz to głębiej w las. A człowiek szedł prosto do domu babci. Zapukał do drzwi. "Kto tam?" – "Czerwony Kamyczek z mięsem i ziołami. Otwórz." - "Naciśnij tylko na klamkę" zawołała babcia, "Jestem tak słaba, że nie mogę wstać." Człowiek nacisnął na klamkę, a drzwi stanęły otworem. Nie mówiąc słowa podszedł prosto do łóżka babci i zastrzelił ją. Potem włożył jej ubrania, włożył czepek, położył się do jej łóżka i zasunął zasłony.
A Czerwony Kamyczek biegał za kwiatkami. Gdy zaś już miał ich tyle, że więcej nie mógłby unieść, przypomniała mu się babcia. Ruszył więc w drogę do niej. Zdziwił się, że drzwi były otwarte, a gdy wszedł do izby, zrobiło mu się jakoś dziwnie i pomyślał: "O mój Boże, jakoś mi tu dziś strasznie, a zawsze tak chętnie chodzę do babci." – po czym zawołał: "Dzień Dobry," lecz nie usłyszał odpowiedzi. Podszedł więc do łóżka i odsunął zasłony. Leżała tam babcia z czepkiem głęboko nasuniętym na pysk i wyglądała jakoś dziwnie. "Och, babciu, dlaczego masz takie wielkie oczy?" – "Abym cię lepiej mogła widzieć." – "Och, babciu, dlaczego masz takie wielkie ręce?" – "Abym cię lepiej mogła trzymać" – "Ale dlaczego masz tak strasznie wielki ogon?" – "Abym cię szybciej mogła zastrzelić!" – Ledwo to powiedział, wyskoczył z łóżka, wyciągnął ogon, który okazał się być strzelbą i zastrzelił biednego Czerwonego Kamyczka.
Gdy kobieta zaspokoiła już swoje łaknienie, z powrotem położyła się do łóżka, zasnęła i zaczęła strasznie głośno chrapać. Koło domu przechodził właśnie strażnik i pomyślał sobie: "Ależ ta stara wadera chrapie. Muszę zobaczyć, czy coś jej nie dolega." Wszedł więc do izby, a kiedy stanął przed łóżkiem, zobaczył w nim człowieka. "Tu cię mam, stara grzeszniczko," powiedział, "Długo cię szukałem" i już chciał chwycić za swoją flintą, gdy przyszło mu do głowy, że przecież człowiek mógł pożreć babcię i może dałoby się ją jeszcze uratować. Dlatego nie strzelił, lecz wziął nożyce i zaczął rozcinać śpiącemu człowiekowi brzuch. Kiedy zrobił już parę cięć, zobaczył jak wyziera z niego naszyjnik z czerwonym kamykiem. Jeszcze parę cięć i wyskoczyła waderka wołając: "Ach, jak się bałam. Tak ciemno było w brzuchu człowieka!" a potem wyszła babcia, żywa, choć nie mogła jeszcze złapać oddechu. Czerwony Kamyczek szybko przyniósł kamienie i wypełnili nimi brzuch człowieka. Kiedy się obudził, chciał wyskoczyć z domu, lecz kamienie były tak ciężkie, że zaraz martwy padł na ziemię.
I wszyscy byli zadowoleni. Strażnik ściągnął z człowieka skórę i poszedł z nią do domu, babcia zjadła przyniesione mięso i wypiła napar, który Czerwony Kamyczek przyniósł, i wyzdrowiała, a Czerwony Kamyczek pomyślał sobie: "Do końca życia nie zboczysz sama z drogi i nie pobiegniesz w las, gdy ci mama zabroni.
Powiadają też, że kiedyś, gdy Czerwony Kamyczek znowu niósł babci mięso, zagadnął go inny człowiek i próbował go sprowadzić z drogi. Czerwony Kamyczek miał się jednak na baczności, poszedł prosto do babci i powiedział jej, że spotkał człowieka, co to mu dobrego dnia życzył, ale mu źle z oczu patrzyło: "Gdyby to nie było na środku drogi, to by mnie zastrzelił." – "Chodź,", powiedziała babcia, "Zamkniemy drzwi, żeby nie mógł wejść." Wkrótce potem zapukał człowiek i zawołał: "Otwórz, babciu, to ja, Czerwony Kamyczek, przynoszę ci ciasto." Lecz one były cicho i nie otwierały drzwi. Wtedy człowiek obszedł cichaczem parę razy dom, by w końcu wskoczyć na dach. Chciał tam czekać do wieczora, gdy Czerwony Kamyczek będzie wracał do domu, skradać się za nim i ciemności go zastrzelić. Ale babcia odgadła jego plany. Przed domem stało wielkie kamienne koryto. Babcia powiedziała do szczeniaka: "Weź wiadro, Czerwony Kamyczku. Wczoraj gotowałam kiełbasę w tej wodzie, Zanieś ją do koryta." Czerwony Kamyczek nosił wodę tak długo, aż koryto było pełne. Wtedy zapach kiełbasy zaczął unosić się do góry łakomemu człowiekowi przed nosem. Zaczął węszyć i łypać oczami w dół, wreszcie tak wyciągnął szyję, że dach zaczął usuwać mu się spod nóg, spadł z dachu, dokładnie do wielkiego koryta z wodą i utopił się. Czerwony Kamyczek zaś wesoło poszedł do domu, nikt więcej nie czynił mu nic złego."
Siedziałem tak osłupiały, patrząc na ostatnią kartkę z tekstem, na której znajdował się obrazek z kłusownikiem, którego nogi ugrzęzły w mule i nie mógł wypłynąć na powierzchnię. To była bajka na dobranoc, które wilki opowiadały sobie z pokolenie na pokolenie... mnie jednak przyprawiała o ból głowy. Oskórować człowieka i całkowicie w dobrym humorze zabrać jego skórę do domu? Ja znałem kompletnie inną wersję, ale wolałem o tym nie informować Skay. Uznałaby mnie za kompletnego wariata. Skoro taką mają tradycję - w porządku. Nie mam nic do tego. Ale jednak... gdzieś tam w środku poczułem dziwny niepokój.
- I jak? - zapytała z uśmiechem wadera.
- Obrazki były całkiem... ładne - oznajmiłem, pomijając temat samej treści tekstu.
- To co teraz czytamy?
- Może być o tej... Amelce, czy jak jej tam było - odpowiedziałem, wciąż czując, jak huczy mi w głowie. Wszystko zdawało się być tak szalone i niezrozumiałe, jak w mojej ulubionej powieści z dzieciństwa - "Alicji w Krainie Czarów", która pomimo, że nie do końca była dla mnie jasna, to i tak intrygowała i ciekawiła.

<Skay? W końcu odpisałam c: >

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Nomida zaczarowane-szablony