Zbytnio zaczarowana urokiem spacerów szłam, próbując przypomnieć sobie, co
się stało tego dnia. Król ogłosił poszukiwanie nowych miejsc. W sumie,
dawno już próbowałam znaleźć nowe miejsce, lecz łapy zawsze prowadziły
mnie tu, jakby mój mózg podświadomie nie mógł wyobrazić sobie celu
drogi. Ułatwiło mu to wyznaczenie zadania szukania owego miejsca. Więc
szukałam błądząc po celu po bezkresnych zimowych lasach, co jakiś czas
mijając śpiącą zwierzynę lub ich nory. Nie przepadałam jakoś za smakiem
krwi niewinnych zwierząt na ustach, więc jadłam jedynie roślinność. Czy
wiecie jak trudno znaleźć w buszu soczewicę? Westchnęłam i szłam dalej
mijając coraz więcej drzew i coraz mniej śniegu. Z każdym krokiem robiło
się cieplej i milej jakby coś bliskie mojemu sercu je wypełniało. W
pewnej chwili stwierdziłam, że moje łapy nie czują pod sobą śniegu, a....
trawę. Była to trawa nadzwyczaj miękka i kojąca popękane i przemarznięte
opuszki. Czułam zapach świeżych kwiatów mimo, że przecież na dawno już
skutym śniegiem świecie nie było ich ani odrobiny. Zamrugałam ze
zdumienia, by upewnić się, że mijany przeze mnie krajobraz nie jest
jedynie moim wymysłem. Czułam się jakbym minęła już dwie pory roku; zimę
i wiosnę, a teraz wstępowała w lato. Moje nozdrza wypełnił równie
kojący jak przedtem zapach - tym razem lata. Pszenica i lipa. Jedne z
najpiękniejszych zapachów. Otoczenie też uległo zmianie. Liście na
drzewach były już czysto zielone, las otworzył się na pola z paroma
drzewami, a owe pola delikatnie się już żółciły. Ruszyłam pewnie
pomiędzy wysoką trawą wyglądając horyzontu który przepuści mnie w
jesień. Zamiast tego wpadłam jednak do króliczej nory, gdyż patrząc w
górę ponad trawę nie zauważyłam jej. Zaśmiałam się z samej siebie,
wygrzebałam się i otrząsnęłam z ziemi. Położyłam się brzuchem do góry i
zaczęłam oglądać chmury. Zastanawiałam się jak to jest móc latać.
Rozłożyłam łapy i udawałam, że latam aż mojej uwagi nie przykuł... kos.
Siedział na gałęzi rozłożystego drzewa nieznanego mi wcześniej gatunku.
Zaczęłam się mu przyglądać. Zatrzepotał skrzydłami i przygotował się do
lotu. Zaczął lecieć w przeciwnym kierunku, niż dotąd szłam. Mając
przeczucie, że chce mnie gdzieś zaprowadzić, pobiegłam za nim z głową w
górze. Biegłam tak ile sił w nogach, by wciąż mieć przy sobie ptaka.
Skakałam przez rowy, kierując się tylko i wyłącznie intencją. Przy
którymś skoku poślizgnęłam się w kałuży i wślizgnęłam się pod korzenie
starego, w połowie przewalonego pnia. Otworzyłam oczy rozglądając się. Z
radością stwierdziłam, że nic mi się nie stało. Dziarsko wstałam i z
uśmiechem planowałam wyjść, kiedy ziemia się pode mną zapadła.
Gdzieś w mojej głowie odezwało się: Co ty sobie myślisz? Jesteś Filos, nawet jak masz szczęście to masz pecha.
Chciałabym powiedzieć, że dziarsko to wszystko przyjęłam. Że zachowałam
zimną krew i próbowałam się ratować. Ale nie, tak nie było. Darłam się
przez cały czas aż wylądowałam na ziemi. Dopiero wtedy oceniłam
sytuację. Byłam jakieś dwadzieścia metrów pod ziemią, całkiem sama, bez żadnego
prowiantu. Jęknęłam i ruszyłam jedyną możliwą drogą - prosto. Dotarłam do
jakiegoś jeziora, po którego drugiej stronie znajdowała się niewielka
wysepka z niebieskim świetlistym drzewem. Oceniłam odległość - wyspa
znajdowała się mniej-więcej piętnaście metrów stąd. Za dużo by przepłynąć w pław
szczególnie, że:
1) Nie jestem dobrym pływakiem.
2) Jestem zmęczona wielogodzinną podróżą.
3) Nie wiadomo co się tam kryje.
Przeszukałam brzeg, znajdując potłuczoną wazę i parę desek - tratwy z tego
nie zbuduję. Zobaczyłam jakiś spory kształt niedaleko brzegu.
Podpłynęłam tam i odkryłam że jest to wrak łódki. Zauważyłam też że w
głąb wysepki jest jakieś wyjście na światło. To może być nadzieja na
wyjście. Chyba niegdyś były tu prowadzone przepływy z wysepki na drugi
brzeg, właśnie tą zatopioną gondolą. Może da się stąd wyjść. Zebrałam
deski z brzegu i oderwałam parę od starej gondoli. Jakimiś okolicznymi
źdźbłami związałam deski. Mojej pracy przyglądała się garstka
świetlistych jaszczurek. Zignorowałam je i dokończyłam pracę- bardzo
niepewną, słabą i nietrwałą tratwę. Ale musiała wystarczyć. Wpłynęłam
wiosłując obiema łapami i po paru minutach byłam już na drugim brzegu.
Odkryłam, że w ogół drzewa zebrało się jeszcze więcej tajemniczych
jaszczurek. Teraz jednak mnie to nie interesowało - wykończona szłam
dalej aż doszłam do niewielkiego szybu. Przecisnęłam się nim na szeroki
korytarz prowadzący na zewnątrz i wyszłam... koło Wodospadu
Adtremedtri.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz