Shaten słabła z każdą chwilą. Jak zaklęcie mruczałam przepis wzięty od
niej. Sześć... nie, pięć kwiatów levranu. Tfu, płatków. Wszystko zaczęło
mi się mieszać. Rozgnieść z paprotką. Gotować piętnaście minut na
parze...
Wykończona zaczęłam gotować. Spojrzałam na Shaten, która była już
całkowicie nieprzytomna i toczyła pianę z pyska. Piętnastu minut to my
tu możemy nie mieć. Zaczęłam uwijać się jak w ukropie - przygotowałam
sobie jad pająka i łyżkę. Wreszcie piętnaście minut minęło. Shaten zaczęła
nienaturalnie szarzeć. Bełkotała coś, czego nie mogłam zrozumieć. Dolałam
do mieszanki pajęczy jad i zaczęłam mieszać aż nie osiągnęłam
wymarzonego zielonego koloru. Wylałam całą miskę na ranę Shaten.
Szarzenie ustąpiło i nie toczyła już piany z pyska, lecz nadal była
nieprzytomna i w ciężkim stanie. Zrobiłam jej gorący okład i przykryłam
ją kocem po czym otworzyłam okno.
- Zimorodki? - zawołałam cichutko. Niewielka ptaszyna osiadła na pobliskiej gałęzi.
- Zaśpiewacie mojej przyjaciółce? - spytałam, a ptaki natychmiast się
zleciały i zaczęły cicho śpiewać piękną melodię. Usiadłam i zaczęłam
spisywać przepis na mieszankę. Po paru minutach Shaten ruszyła się, a
zimorodki odleciały. Podbiegłam do niej. Jej niespodziewanie niska
temperatura nagle zamieniła się w palącą gorączkę. Pobiegłam po szmatkę
namoczoną zimną wodą. Obejrzałam ranę. Nadal nienaturalnie dymiła i
wyglądała okropnie. Wzięłam kawałek czystego opatrunku i owinęłam wokół
rany. Przycisnęłam i odczekałam 5 sekund - krwawienie ustało. Siedziałam
przy Shaten i śpiewałam cicho piosenki aż się poruszyła. Zamrugała i
zjeżyła się po czym ręką pokazała mi żebym się zbliżyła.
- Nikomu nie mów. - wychrypiała
(Shaten?)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz